Podobno prawie połowa małżeństw zawieranych w ostatnich latach rozpada się, czyli kończy rozwodem. Nie tylko w Polsce. Ciekawe dlaczego?
Może z tego powodu, że do ludzi dotarło, że nie trzeba „nieść krzyża” i męczyć się w imię poprawności społeczno-politycznej. Coś nam się od życia należy. Jeśli nie lubię ludzi, z którymi się spotykam, to się nie spotykam, jeśli żona/mąż mnie męczy/nudzi/denerwuje/dręczy/ogranicza, to się rozwodzę. To na pewno częsty powód.
A może dlatego, że wyzwania dnia codziennego to straszna nuda i rutyna. Z mediów bez przerwy wylewa się pochwała aktywności fizycznej, podróżowania, spontaniczności; reklamy zachęcają do kupowania nowych rzeczy, takich, które są cool. Bądź spontaniczna, wyjedź na drugi koniec świata! Bądź męski kup sobie terenówkę i jedź na rajd offroadowy!
A rzeczywistość skrzeczy. Budżet się nie domyka, dziecko marudzi, trzeba je wozić do szkoły i na treningi, po pracy od razu do domu, wyjazd na dłużej – tylko z rodziną. A samotnie to sobie można pójść na zakupy albo do urzędu.
A po rozwodzie – nowe życie! Nie będę wspominał alimentów, bo to temat na osobną powieść, ale podział opieką nad dzieckiem – jakież to otwiera możliwości! Czy to opieka weekendowa, czy naprzemienna, byli małżonkowie zyskują długi, bo ponaddwudziestoczterogodzinny czas dla siebie. Można jechać pod namiot, albo iść na imprezę i się porządnie sponiewierać, a potem w spokoju odespać. Można rozwijać pasje, częściej chodzić do kina, teatru czy gdzie tam kto lubi. Wystarczy grafik, kto kiedy zajmuje się dzieckiem.
A dziecko w tym wszystkim? A odpowiedzialność? A poświęcenie? A dorosłość? No przecież ludzie z pierwszych stron gazet bulwarowych ciągle są na plaży, na imprezie, w podróży. Czemu oni mogą, a my nie?
Może z tego powodu, że do ludzi dotarło, że nie trzeba „nieść krzyża” i męczyć się w imię poprawności społeczno-politycznej. Coś nam się od życia należy. Jeśli nie lubię ludzi, z którymi się spotykam, to się nie spotykam, jeśli żona/mąż mnie męczy/nudzi/denerwuje/dręczy/ogranicza, to się rozwodzę. To na pewno częsty powód.
A może dlatego, że wyzwania dnia codziennego to straszna nuda i rutyna. Z mediów bez przerwy wylewa się pochwała aktywności fizycznej, podróżowania, spontaniczności; reklamy zachęcają do kupowania nowych rzeczy, takich, które są cool. Bądź spontaniczna, wyjedź na drugi koniec świata! Bądź męski kup sobie terenówkę i jedź na rajd offroadowy!
A rzeczywistość skrzeczy. Budżet się nie domyka, dziecko marudzi, trzeba je wozić do szkoły i na treningi, po pracy od razu do domu, wyjazd na dłużej – tylko z rodziną. A samotnie to sobie można pójść na zakupy albo do urzędu.
A po rozwodzie – nowe życie! Nie będę wspominał alimentów, bo to temat na osobną powieść, ale podział opieką nad dzieckiem – jakież to otwiera możliwości! Czy to opieka weekendowa, czy naprzemienna, byli małżonkowie zyskują długi, bo ponaddwudziestoczterogodzinny czas dla siebie. Można jechać pod namiot, albo iść na imprezę i się porządnie sponiewierać, a potem w spokoju odespać. Można rozwijać pasje, częściej chodzić do kina, teatru czy gdzie tam kto lubi. Wystarczy grafik, kto kiedy zajmuje się dzieckiem.
A dziecko w tym wszystkim? A odpowiedzialność? A poświęcenie? A dorosłość? No przecież ludzie z pierwszych stron gazet bulwarowych ciągle są na plaży, na imprezie, w podróży. Czemu oni mogą, a my nie?