Ostatnim prezydentem faktycznie reprezentującym powagę urzędu i jednocześnie najbardziej bezstronnym, był oczywiście Aleksander Kwaśniewski. Najlepszy dowód, że utracił sympatię (mówiąc delikatnie) partii, z której wyszedł i która wystawiła go w wyborach, właśnie za brak oczywistego i stałego poparcia dla rządów SLD. Obywatele docenili go jako głowę państwa, wybierając na drugą kadencję już w pierwszej turze. Mam wrażenie, że gdyby ordynacja zezwalała na większą liczbę kadencji, Kwaśniewski rządziłby do dziś. Po nim było tylko gorzej. Lech Kaczyński, niespodziewany zwycięzca nad Donaldem Tuskiem, był prezydentem partyjnym, w dodatku pod mocnym wpływem swego brata – szefa partii, później także premiera. Oceniany źle, bez szans na reelekcję. Tragiczna śmierć wyidealizowała tę postać, jednak nie przełożyło się to na sukces PiS-u. W niespodziewanej, bezprecedensowej sytuacji znalazła się polska polityka przed poprzednimi wyborami prezydenckimi. Lider partii i premier Donald Tusk nie chcia