Troll to stwór z mitologii skandynawskiej. Znany od wieków, w legendach i podaniach przybiera najróżniejsze rozmiary i oblicza. Jedno jest jasne – jest złośliwy, chciwy – krótko mówiąc, mało sympatyczny.
W czasach internetowych trollem określa się aktywnego komentatora artykułów internetowych – upierdliwca, albo prowokatora, który dla wywołania kłótni lub po prostu zdobycia zainteresowania swoim komentarzem głosi kontrowersyjne poglądy, albo, niezależnie od swojego zdania, jest przeciw. Na zasadzie „nie bo nie”. Taki komentator wręcz pragnie odpowiedzi, a jeszcze bardziej świadomości, jaką frustrację wywołuje wśród tych, którzy chcieliby prowadzić dyskusję na serio. Jeszcze do niedawna trollowanie było bardzo skuteczne – denerwowało wielu. Z czasem ludzie przywykli i teraz takie komentarze pozostają bez odpowiedzi, albo jedyną odpowiedzią jest ostrzeżenie „Nie karmić trolla!”. Taki internetowy prowokator musi się teraz namęczyć intelektualnie, by wywołać burzę; zwykłe: „X to ubek” albo „Y to dziwka” już nie wystarczy.
Co ciekawe, trolle prywatne są mało atrakcyjne i lubiane, za to trolle publiczne, rekrutujące się spośród polityków, dziennikarzy i innych celebrytów, mają dużo lepszy status. Są atrakcyjni, bo nakręcają oglądalność, przyciągając widzów żądnych niewybrednej rozrywki i niezdrowej sensacji. To właśnie takie publiczne trolle obniżają poziom dyskusji w mediach i odwracają uwagę od meritum sprawy, skupiając się tylko na „atrakcyjności” dyskusji. Zarzucić adwersarzowi: „Pan kłamie!”, powiedzieć o kimś, że to „złodziej, oszust, malwersant i kanalia”, wygłosić jakąś skrajną tezę (ultrareligijną, albo superliberalną), w oczekiwaniu na wzburzenie i podniesienie oglądalności. To powoduje, że dziennikarze-gospodarze telewizyjnych debat skłonni są zapraszać nie ekspertów w danej dziedzinie, a publicznych trolli, którzy mogą obrażać i szokować na każdy temat. Wymienianie nazwisk jest moim zdaniem zbędne.
Mam kilku kandydatów na naczelnego trolla RP, a jednego nawet bardziej. Jest to fundamentalista, który w swoich poglądach tak mocno oparł się o ścianę, że zostawił na środku sali nawet swoich ideologicznych przewodników. Ktoś, kto na najbardziej skrajne poglądy potrafi odpowiedzieć jeszcze bardziej skrajnymi. Nie można przed nim ustąpić wystarczająco, bo on zawsze chce, by ustąpić bardziej. Myślę, że nawet zgoda nie jest możliwa, bo gdybym zgodził się na wszystko, on zażąda więcej. Ze swojej ultraskrajności uczynił znak firmowy i zapewne dobre źródło utrzymania.
A nie lepiej tych publicznych trolli potraktować jak tych zwykłych, prywatnych? Nie zapraszać, nie eksponować, nie karmić? Albo przynajmniej stworzyć im kilka audycji typu „Jak oni trollują”, a w programach publicystycznych rozmawiać z ludźmi, którzy mają coś sensownego do powiedzenia?
W czasach internetowych trollem określa się aktywnego komentatora artykułów internetowych – upierdliwca, albo prowokatora, który dla wywołania kłótni lub po prostu zdobycia zainteresowania swoim komentarzem głosi kontrowersyjne poglądy, albo, niezależnie od swojego zdania, jest przeciw. Na zasadzie „nie bo nie”. Taki komentator wręcz pragnie odpowiedzi, a jeszcze bardziej świadomości, jaką frustrację wywołuje wśród tych, którzy chcieliby prowadzić dyskusję na serio. Jeszcze do niedawna trollowanie było bardzo skuteczne – denerwowało wielu. Z czasem ludzie przywykli i teraz takie komentarze pozostają bez odpowiedzi, albo jedyną odpowiedzią jest ostrzeżenie „Nie karmić trolla!”. Taki internetowy prowokator musi się teraz namęczyć intelektualnie, by wywołać burzę; zwykłe: „X to ubek” albo „Y to dziwka” już nie wystarczy.
Co ciekawe, trolle prywatne są mało atrakcyjne i lubiane, za to trolle publiczne, rekrutujące się spośród polityków, dziennikarzy i innych celebrytów, mają dużo lepszy status. Są atrakcyjni, bo nakręcają oglądalność, przyciągając widzów żądnych niewybrednej rozrywki i niezdrowej sensacji. To właśnie takie publiczne trolle obniżają poziom dyskusji w mediach i odwracają uwagę od meritum sprawy, skupiając się tylko na „atrakcyjności” dyskusji. Zarzucić adwersarzowi: „Pan kłamie!”, powiedzieć o kimś, że to „złodziej, oszust, malwersant i kanalia”, wygłosić jakąś skrajną tezę (ultrareligijną, albo superliberalną), w oczekiwaniu na wzburzenie i podniesienie oglądalności. To powoduje, że dziennikarze-gospodarze telewizyjnych debat skłonni są zapraszać nie ekspertów w danej dziedzinie, a publicznych trolli, którzy mogą obrażać i szokować na każdy temat. Wymienianie nazwisk jest moim zdaniem zbędne.
Mam kilku kandydatów na naczelnego trolla RP, a jednego nawet bardziej. Jest to fundamentalista, który w swoich poglądach tak mocno oparł się o ścianę, że zostawił na środku sali nawet swoich ideologicznych przewodników. Ktoś, kto na najbardziej skrajne poglądy potrafi odpowiedzieć jeszcze bardziej skrajnymi. Nie można przed nim ustąpić wystarczająco, bo on zawsze chce, by ustąpić bardziej. Myślę, że nawet zgoda nie jest możliwa, bo gdybym zgodził się na wszystko, on zażąda więcej. Ze swojej ultraskrajności uczynił znak firmowy i zapewne dobre źródło utrzymania.
A nie lepiej tych publicznych trolli potraktować jak tych zwykłych, prywatnych? Nie zapraszać, nie eksponować, nie karmić? Albo przynajmniej stworzyć im kilka audycji typu „Jak oni trollują”, a w programach publicystycznych rozmawiać z ludźmi, którzy mają coś sensownego do powiedzenia?