Jeśli wejdziesz między wrony, musisz krakać, jak i one. Gdy ktoś zapisuje się do jakiejkolwiek wspólnoty – zatrudnia się w firmie, dołącza do drużyny sportowej, wchodzi do restauracji, klubu itp. – przyjmuje zasady w niej obowiązujące. Czasem zdarzają się zmiany zasad, narzucone przez lidera/szefa bądź za wspólnym porozumieniem. Jednak przyjęte zasady są po to by ich przestrzegać, a jeśli nie, to zwykle można się ze wspólnoty wypisać. Nie podoba mi się towarzystwo i nie mogę tego zmienić – odchodzę albo siedzę cicho i podporządkowuję się mimo niechęci.
Każda wspólnota religijna ma system zasad, którego wyznawcy powinni przestrzegać. Przykład najpowszechniejszy – Kościół katolicki. Są przykazania kościelne, jest dekalog, siedem grzechów głównych oraz całe mnóstwo zakazów i nakazów płynące z ambon i oświadczeń Episkopatu. Wyznawcy religii katolickiej obowiązani są postępować w życiu tak, jak im ta religia nakazuje. Wypełniać przykazania, słuchać księdza i nie dyskutować. Jeśli nie podzielają tych przekonań, a bez własnej woli zostali ochrzczeni w niemowlęctwie, mogą wypisać się z Kościoła – dokonać aktu apostazji – albo po prostu przestać uczestniczyć w życiu religijnym. Póki co, nie grozi za to spalenie na stosie.
Od wielu lat systematycznie spada frekwencja w kościołach, coraz więcej jest aktów apostazji, ale jeszcze więcej osób po prostu przestaje wierzyć i formalnie należąc do wspólnoty, opuszcza ją. Jest jednak duża grupa katolików niewierzących, którzy chcieliby pozostać trochę religijnymi, ale tylko do momentu, kiedy jest to wygodne. W ten sposób dany katolik idzie do komunii, bo wszystkie dzieci idą, idzie do bierzmowania, bo wszyscy idą; bierze ślub kościelny, bo taka jest tradycja (biała suknia, wystawne wesele, co powiedzą sąsiedzi); zapewnia niewierzącym bliskim katolicki pogrzeb, żeby „nie chować dziadka jak psa pod płotem”. To wszystko przy totalnym lekceważeniu powinności dobrego katolika.
Nie rozumiem zupełnie tych rozterek i pretensji, że zły ksiądz nie chce dać rozgrzeszenia rozwodnikowi, że każe załatwiać wszystkie sakramenty, każdy oczywiście za stosowną opłatą, że ślub taki drogi, że dzieci słyszą, że ich rodzice są złymi katolikami, bo nie chodzą co niedziela do kościoła. Czy nie wygodniej otrząsnąć się z tej schizofrenii? Nie chodzę do kościoła, to nie pcham się do ślubu kościelnego, nie posyłam dzieci na religię, mam w nosie katolicki pogrzeb. Jeśli jestem wierzący, to w niedzielę nie leniuchuję, tylko biała koszula na grzbiet i marsz na mszę, do komunii i na tacę. Ślub kościelny, dzieci do komunii, na religię i pielgrzymkę. Seks tylko z żoną i tylko w celu mienia dziatek. Żadnych antykoncepcji i innych wymysłów szatana. Tylko ilu religijnych Polaków dałoby radę tak żyć? Takich tytanów jak red. Terlikowski jest niewielu.
Kościół wprowadza ułatwienia, unieważnia małżeństwa, przeprowadza bierzmowanie w pakiecie z komunią, chrztem i naukami przedmałżeńskimi, stara jak może zatrzymać wiernych przy sobie. Bo, cytując Kilkujadka z Kingsajzu: „Sęk w tym że my potrzebujemy wszystkich – i tych co chcą i tych co się wahają. Bo inaczej mogłoby dojść do tego, że któregoś dnia tylko my dwaj musielibyśmy koniom grzywy pleść...”.
Każda wspólnota religijna ma system zasad, którego wyznawcy powinni przestrzegać. Przykład najpowszechniejszy – Kościół katolicki. Są przykazania kościelne, jest dekalog, siedem grzechów głównych oraz całe mnóstwo zakazów i nakazów płynące z ambon i oświadczeń Episkopatu. Wyznawcy religii katolickiej obowiązani są postępować w życiu tak, jak im ta religia nakazuje. Wypełniać przykazania, słuchać księdza i nie dyskutować. Jeśli nie podzielają tych przekonań, a bez własnej woli zostali ochrzczeni w niemowlęctwie, mogą wypisać się z Kościoła – dokonać aktu apostazji – albo po prostu przestać uczestniczyć w życiu religijnym. Póki co, nie grozi za to spalenie na stosie.
Od wielu lat systematycznie spada frekwencja w kościołach, coraz więcej jest aktów apostazji, ale jeszcze więcej osób po prostu przestaje wierzyć i formalnie należąc do wspólnoty, opuszcza ją. Jest jednak duża grupa katolików niewierzących, którzy chcieliby pozostać trochę religijnymi, ale tylko do momentu, kiedy jest to wygodne. W ten sposób dany katolik idzie do komunii, bo wszystkie dzieci idą, idzie do bierzmowania, bo wszyscy idą; bierze ślub kościelny, bo taka jest tradycja (biała suknia, wystawne wesele, co powiedzą sąsiedzi); zapewnia niewierzącym bliskim katolicki pogrzeb, żeby „nie chować dziadka jak psa pod płotem”. To wszystko przy totalnym lekceważeniu powinności dobrego katolika.
Nie rozumiem zupełnie tych rozterek i pretensji, że zły ksiądz nie chce dać rozgrzeszenia rozwodnikowi, że każe załatwiać wszystkie sakramenty, każdy oczywiście za stosowną opłatą, że ślub taki drogi, że dzieci słyszą, że ich rodzice są złymi katolikami, bo nie chodzą co niedziela do kościoła. Czy nie wygodniej otrząsnąć się z tej schizofrenii? Nie chodzę do kościoła, to nie pcham się do ślubu kościelnego, nie posyłam dzieci na religię, mam w nosie katolicki pogrzeb. Jeśli jestem wierzący, to w niedzielę nie leniuchuję, tylko biała koszula na grzbiet i marsz na mszę, do komunii i na tacę. Ślub kościelny, dzieci do komunii, na religię i pielgrzymkę. Seks tylko z żoną i tylko w celu mienia dziatek. Żadnych antykoncepcji i innych wymysłów szatana. Tylko ilu religijnych Polaków dałoby radę tak żyć? Takich tytanów jak red. Terlikowski jest niewielu.
Kościół wprowadza ułatwienia, unieważnia małżeństwa, przeprowadza bierzmowanie w pakiecie z komunią, chrztem i naukami przedmałżeńskimi, stara jak może zatrzymać wiernych przy sobie. Bo, cytując Kilkujadka z Kingsajzu: „Sęk w tym że my potrzebujemy wszystkich – i tych co chcą i tych co się wahają. Bo inaczej mogłoby dojść do tego, że któregoś dnia tylko my dwaj musielibyśmy koniom grzywy pleść...”.