Kolejny świetny film europejski wchodzi na nasze ekrany ze skandalicznym opóźnieniem. Dobrze że w ogóle wchodzi. Ileż to dobrych filmów nigdy się u nas nie pokazało? Strach pomyśleć. Cóż, najpierw Hollywood, reszta – jak się uda.
Dla brytyjskich filmów opóźnienie wynosi ostatnio około roku, dwóch lat. Tamara i mężczyźni, Dorian Gray – z opóźnieniem i bez większego echa. Moja łódź podwodna to film, któremu wróżę ten sam los. Poślizg sięga dwóch lat, w dodatku wśród oskarowych mrzonek Agnieszki Holland i głośnych, wychwalanych produkcji ostatnich miesięcy, film Richarda Ayoadego zejdzie pewnie z ekranów bez zbędnego zamieszania. A szkoda.
Produkcje brytyjskie umykają klasyfikacjom, do których przywykli nasi krajowi krytycy. Nie bardzo wiadomo – dramat to, komedia romantyczna czy może film obyczajowy. Moja łodź podwodna opowiada o fragmencie życia pewnego nastolatka – Olivera Tate'a. Oliver przeżywa rozterki okresu dojrzewania, jego rodzice walczą z upływającym czasem i syndromem wieku średniego. Dziewczyna Olivera – Jordana Bevan – zmaga się z chorobą matki i próbuje pogodzić miłość do psów z uczuleniem na ich sierść. Nikt tu nie jest doskonały. Matka Olivera zdradza męża, przeżywając powtórną fascynację byłym kochankiem. Jordana knuje intrygi, chcąc zemścić się na byłym chłopaku, co ma dość przykre skutki dla Olivera. Sam Oliver prześladuje otyłą koleżankę, znęcając się nad nią i robiąc z niej pośmiewisko, a także planuje otrucie psa Jordany, by przygotować ją na ewentualną śmierć ciężko chorej matki. Jak w życiu, każdy z nas ma ludzkie, ba, nawet szlachetne odruchy, ale również wiele zachowań niepięknych, do których raczej nie należy się przyznawać w szerszym gronie.
Filmy takie jak Moja łódź podwodna potrafią dać rozrywkę na wysokim poziomie. Potrafią też zmusić widza do myślenia. Łatwiej bowiem utożsamiać się z bohaterem bardziej do nas podobnym, a jednocześnie trudniej dopuścić do siebie świadomość utożsamiania się z kimś niedoskonałym, ułomnym moralnie, niejednoznacznym. Przyjemnie jest myśleć o sobie jak o Supermanie albo Harrym Potterze – zawsze sprawiedliwi, niezłomni, moralnie bez skazy. A gdyby okazało się, że Superman w wolnych chwilach nie stronił od taniego wina i seriali typu Świat według Bundych, a Harry masturbował się i ściągał na klasówce z eliksirów, nie mówiąc o popalaniu gandzi w Hogwartskiej toalecie? To już gorzej, nieprawdaż?
Oliver Tate to bohater prawdziwy, a w każdym razie mniej papierowy od Harrego Pottera i Clarka Kenta (latającego czasem w niebieskim kombinezonie). Sam film, do zaszufladkowania trudny, snuje opowieść, w której każdy może odnaleźć część własnej historii – śmiech miesza się ze łzami, piękno z brzydotą, dobroć ze złośliwością, życie ze śmiercią. Do tego to coś – dystans do siebie i do życia, z niemałą dozą Wilde'owskiego szyderstwa – zwane w Polsce „angielskim humorem”. Oby więcej Brytanii i całej Europy w naszych kinach. Oby więcej „angielskiego humoru” w naszym życiu.
Dla brytyjskich filmów opóźnienie wynosi ostatnio około roku, dwóch lat. Tamara i mężczyźni, Dorian Gray – z opóźnieniem i bez większego echa. Moja łódź podwodna to film, któremu wróżę ten sam los. Poślizg sięga dwóch lat, w dodatku wśród oskarowych mrzonek Agnieszki Holland i głośnych, wychwalanych produkcji ostatnich miesięcy, film Richarda Ayoadego zejdzie pewnie z ekranów bez zbędnego zamieszania. A szkoda.
Produkcje brytyjskie umykają klasyfikacjom, do których przywykli nasi krajowi krytycy. Nie bardzo wiadomo – dramat to, komedia romantyczna czy może film obyczajowy. Moja łodź podwodna opowiada o fragmencie życia pewnego nastolatka – Olivera Tate'a. Oliver przeżywa rozterki okresu dojrzewania, jego rodzice walczą z upływającym czasem i syndromem wieku średniego. Dziewczyna Olivera – Jordana Bevan – zmaga się z chorobą matki i próbuje pogodzić miłość do psów z uczuleniem na ich sierść. Nikt tu nie jest doskonały. Matka Olivera zdradza męża, przeżywając powtórną fascynację byłym kochankiem. Jordana knuje intrygi, chcąc zemścić się na byłym chłopaku, co ma dość przykre skutki dla Olivera. Sam Oliver prześladuje otyłą koleżankę, znęcając się nad nią i robiąc z niej pośmiewisko, a także planuje otrucie psa Jordany, by przygotować ją na ewentualną śmierć ciężko chorej matki. Jak w życiu, każdy z nas ma ludzkie, ba, nawet szlachetne odruchy, ale również wiele zachowań niepięknych, do których raczej nie należy się przyznawać w szerszym gronie.
Filmy takie jak Moja łódź podwodna potrafią dać rozrywkę na wysokim poziomie. Potrafią też zmusić widza do myślenia. Łatwiej bowiem utożsamiać się z bohaterem bardziej do nas podobnym, a jednocześnie trudniej dopuścić do siebie świadomość utożsamiania się z kimś niedoskonałym, ułomnym moralnie, niejednoznacznym. Przyjemnie jest myśleć o sobie jak o Supermanie albo Harrym Potterze – zawsze sprawiedliwi, niezłomni, moralnie bez skazy. A gdyby okazało się, że Superman w wolnych chwilach nie stronił od taniego wina i seriali typu Świat według Bundych, a Harry masturbował się i ściągał na klasówce z eliksirów, nie mówiąc o popalaniu gandzi w Hogwartskiej toalecie? To już gorzej, nieprawdaż?
Oliver Tate to bohater prawdziwy, a w każdym razie mniej papierowy od Harrego Pottera i Clarka Kenta (latającego czasem w niebieskim kombinezonie). Sam film, do zaszufladkowania trudny, snuje opowieść, w której każdy może odnaleźć część własnej historii – śmiech miesza się ze łzami, piękno z brzydotą, dobroć ze złośliwością, życie ze śmiercią. Do tego to coś – dystans do siebie i do życia, z niemałą dozą Wilde'owskiego szyderstwa – zwane w Polsce „angielskim humorem”. Oby więcej Brytanii i całej Europy w naszych kinach. Oby więcej „angielskiego humoru” w naszym życiu.