No cóż, nie można ich wkładać do jednego worka. Moich nauczycieli z podstawówki w większości dobrze wspominam. Umieli przekazać wiedzę, choć robili to w sposób staroświecki, niejako rozpędem. Później, w liceum, czasy zaczęły się zmieniać, świat gnał do przodu, a szkoła nie nadążała. Może dlatego większość nauczycieli z mojej szkoły średniej wspominam nie najlepiej. Pędzili z programem, nie tłumaczyli, a zadawali, żonglowali podręcznikami i bez przerwy straszyli, zrzucając na uczniów całą odpowiedzialność za wynik nauczania. Efekt był taki, że każdy robił co mógł, aby ten wynik na papierze wyglądał zadowalająco. Co tam kogo zadowalało, to zupełnie inna sprawa.
Języki – polski jakoś sobie trwał, obce, to szkoły językowe, do których uczęszczało wielu uczniów. Szkoła nie była miejscem, gdzie można się było nauczyć języka obcego – wynikało to nawet z przewidzianych w planie godzin bodaj 4 lub 5 godzin tygodniowo na dwa języki obce.
Historia – po łebkach, przesadne rozwodzenie się nad starożytnością i średniowieczem, co oczywiście powodowało okrojenie współczesności, która kończyła się na II wojnie światowej.
Przedmioty ścisłe, które trzeba ZROZUMIEĆ – porażka. Żadnego tłumaczenia, raczej prezentowanie zagadnień, rozwiązywanie przykładów na tablicy w tempie uniemożliwiającym przepisanie, nie wspominając o zrozumieniu czy choćby zapamiętaniu. Żadnej praktyki, eksperymentów, wszystko w teorii, głównie słuchanie i przepisywanie do zeszytów. Efekt był taki, że z matematyki potrzebowałem korepetycji, z chemii (po olimpiadzie w podstawówce) również, a fizyki nikt nawet nie starał się zrozumieć.
Geografia – tony danych statystycznych do wkucia i powiązania z mapą. Nic więcej nie pamiętam.
Biologia – nie pamiętam. Zdaje się, że także wykłady o różnych organizmach żywych, ich budowie funkcjach życiowych, z wnikaniem w szczegóły, za to bez ogarnięcia ogółu. O dynamicznym rozwoju dziedziny ani słowa. Stan badań: dwadzieścia lat wstecz.
Technika i informatyka – opowieści o przestarzałych technologiach, nauka dawno nieużywanych programów (mój niezapomniany faworyt: edytor tekstu TAG). Przepisywanie komend do zeszytu. Wszystko w czasach ofensywy Windowsa (wersje 95 i 98).
Przysposobienie obronne – opowieści o realiach, sprzęcie i procedurach z czasów II wojny światowej i tuż po niej.
Wiedza o społeczeństwie mi się akurat udała w LO, bo akurat nauczyciele wpadli na pomysł opracowania autorskich zajęć, które nosiły znamiona nowoczesności.
Były jeszcze jakieś przedmioty? Nie pamiętam (wychowanie fizyczne pominę). Może i były, ale większość nauczycieli nie robiła nic, żeby uczniów zainteresować, żeby pokazać, jak ciekawa i potrzebna jest dziedzina, którą się zajmują. Nauczycielom bardziej, zdaje się, zależało, żeby pokazać, jaki ten przedmiot jest ważny i trudny, a także jakie z nas wieprze, przed które oni, wielcy, rzucają perły swego przedmiotu nauczania. Na koniec semestru mieli jeszcze okazję zaprezentować swoją surowość i zarazem łaskawość, wystawiając jednak lepszą ocenę (po kilkukrotnym maglowaniu nieszczęsnego ucznia).
Oczywiście mile wspominam i szanuję jednostki, kilku nauczycieli, którzy mnie ukształtowali, którzy mnie oświecili, wykształcili i pokazali, jak dążyć do prawdy. Ale naprawdę, zbyt mały to procent i wielu uczniów mogło na takich nie trafić.
Taki to obraz nauczycieli w trakcie mojej uczniowskiej kariery zapisał mi się w pamięci. Następny kontakt ze szkołą miałem jako praktykant i… w sumie niewiele się zmieniło. Białe tablice z flamastrami zaczęły wypierać zielone tablice z kredą. Coraz więcej materiałów nauczyciele przynosili na kserówkach (wydrukach).
Czy później się coś zmieniło? Nie wiem, ale z doniesień medialnych wnioskuję, że niewiele. W tym czasie rozwinął się internet i jego możliwości, powstały zupełnie nowe urządzenia, dzięki którym można by przenieść nauczanie w nową erę, a zamiast tego te wszystkie nowości traktuje się jak zło, a w najlepszym przypadku zabawkę. Zakazuje się korzystania ze smartfonów, zamiast za ich pomocą (dzięki aplikacjom na każdą okazję) przeprowadzić lekcję, sprawdzić wiedzę itp.
Nie powiem teraz, jak można by się spodziewać, że nauczyciele są wszystkiemu winni, bo nie widzą, że świat się zmienia. To byłoby proste i wygodne postawienie sprawy. Niestety, nieprawdziwe. W klinczu jest bowiem kilka grup, które wzajemnie blokują swoje ruchy, w gruncie rzeczy ze strachu przed nieznanymi skutkami modernizacji.
- Zdarzają się nauczyciele, którzy są przywiązani do tradycyjnej tablicy, kartkówki i odpytywania.
- Są rodzice, którzy uważają, że nowoczesne metody nauki (quizy, zabawy, gry) to zabawa, a nie prawdziwa nauka.
- Są dyrektorzy, którzy na pierwszym miejscu stawiają statystyki, zdawalność i inne wskaźniki stawiające ich placówkę wysoko w rankingach.
- Jest władza, która wie najlepiej jak zarządzać szkolnictwem i prze do przodu nie pytając nikogo o zdanie.
- Są wreszcie uczniowie, którzy widząc niecelowość całego procesu racjonalizują go, przystosowując się do sytuacji, dbając przy tym o własną wygodę.
I tylko od uczniów nie należy wymagać poświęceń ani wysiłku, ale tak się między sobą dogadać, żeby stworzyć uczniom warunki, które skłonią ich do rozwoju, wysiłku, poświęceń.
Co dalej, zobaczymy wkrótce.