W niedzielne poranki telewizja proponuje szereg audycji familijnych: seriale, programy przyrodnicze, podróżnicze, kulinarne, kreskówki itp. Publiczna Dwójka emituje dwa programy pod rząd poświęcone podróżom w dalekie strony. Programy niby podobne do siebie, a jak różne. Niebo i ziemia, plus i minus, ciepło i zimno. Jednej z audycji nie jestem w stanie znieść nawet przez pięć minut, drugą oglądam z przyjemnością od początku do końca. Mam na myśli cykle Wojciecha Cejrowskiego i Roberta Makłowicza.
Obaj panowie przybliżają nam życie zwykłych ludzi w odległych krajach. Obaj usiłują jak najwierniej oddać atmosferę panującą w danym miejscu, rozmawiają z mieszkańcami, próbują potraw, przedstawiają lokalne zwyczaje, wierzenia, obrzędy itp. Na pierwszy rzut oka robią to samo. Diabeł również w tym przypadku tkwi w szczegółach.
Cejrowski chyba ogranicza się do Ameryki Południowej (nie spotkałem innych programów, ale może kręcił i gdzie indziej). Jego reportaże polegają na towarzyszeniu z kamerą w czasie zwykłego dnia z życia wioski czy plemienia. Pan Wojciech próbuje miejscowych potraw, maluje twarz w barwy wojenne, uczy się prac domowych i polowych (wyplatanie maty z liści bananowca, przygotowanie warzyw, polowanie) cały czas opowiadając „jakie to sprytne ludzie”. Tu właśnie pojawia się u widza (czyli u mnie) zniesmaczenie. Red. Cejrowski sprawia wrażenie nawróconego ksenofoba, który uczy się podziwiać i doceniać inne nacje, ale nie wyzbył się jeszcze z podświadomości myślenia o obcych jak o ludziach niższej kategorii. Zdaje się mówić: „Zobaczcie, oni tak żyją! Wyobraźcie sobie, że tak też można!”. Nasuwa się cytat z filmowego Kargula: „Dziki też człowiek!”. Zdaje się bardzo ekscytować pana Cejrowskiego jego przekonanie, że ludzie, u których gości, są bardzo niebezpieczni. Już kilka razy słyszałem, a oglądam głównie urywki, komentarz, że w każdej chwili tubylcy mogą rzucić się na ekipę filmującą, pozbawiając wszystkich białych życia i drogocennego sprzętu.
Drugi problem, jaki mam z odbiorem audycji Pana WC jest jego język i sposób narracji. Opowiadając mi o wiosce i jej mieszkańcach chce sprawiać wrażenie „równiachy”, kolegi z sąsiedztwa, dlatego z premedytacją używa języka potocznego, a nawet lekko wulgarnego (oczywiście nie mam na myśli brzydkich wyrazów, nic z tych rzeczy), by nie rzec - prostackiego. Dlatego też z radością witam końcowe napisy, tym bardziej, że wiem, co mnie czeka potem.
Po zwartym i pełnym napięcia bloku reklamowym rozpoczyna się uczta. W przenośni i dosłownie. Robert Makłowicz, niegdyś autor programu stricte kulinarnego, od jakiegoś czasu nieco zmienił profil swoich audycji i moim zdaniem było to posunięcie mądre i korzystne. Kucharz z niego bowiem żaden, co udowodnił walcząc z pyzami na warszawskim Bazarze Różyckiego. Teraz programy Pana Roberta są raczej wędrówkami smakosza, który od czasu do czasu spróbuje przyrządzić jakąś prostą potrawę z danego regionu. Poza kulinariami Makłowicz, podobnie jak Cejrowski, spotyka się ze zwykłymi mieszkańcami, opowiada o ich codziennym życiu, posypując całość szczyptą historii. Co mnie najbardziej zachwyca u Makłowicza, to to samo, co mnie zniesmacza u Cejrowskiego – język. Makłowicza często należy oglądać ze słownikiem na podorędziu (może to niektórych zrażać, bo używanie umysłu bywa męczące), ale słuchanie jego wywodów to również uczta, tym razem dla ducha. Do swoich rozmówców podchodzi z szacunkiem, ze swego rodzaju pokorą gościa i osoby niewtajemniczonej. Jest przy tym niesamowicie naturalny i taktowny, potrafi nawiązać przyjazny dialog nawet gdy istnieją poważne bariery językowe. Robert Makłowicz w każdym miejscu wygląda tak, jakby był jego częścią. Erudycja, kwiecisty styl i wysmakowany dobór treści składają się na kilkadziesiąt minut rozrywki na najwyższym poziomie.
Dwa programy o podobnej tematyce, nadawane w tym samym przedziale czasowym, cieszące się dużą oglądalnością. Z jednej strony Cejrowski, pstrokaty intruz włażący z butami (choć boso) w cudzą prywatność i przedstawiający bohaterów swych reportaży w sposób lekceważąco-pobłażliwy, opowiadający o wszystkim ze swadą rubasznego kolonizatora. Z drugiej Makłowicz, turysta na poziomie, ciekawy świata, uprzejmie proszący autochtonów o podzielenie się pięknem swego świata, wyrażający się kwieciście i górnolotnie, a przy tym konkretnie i celnie. Dwie audycje, dwie widownie. Ja już wybrałem.
Obaj panowie przybliżają nam życie zwykłych ludzi w odległych krajach. Obaj usiłują jak najwierniej oddać atmosferę panującą w danym miejscu, rozmawiają z mieszkańcami, próbują potraw, przedstawiają lokalne zwyczaje, wierzenia, obrzędy itp. Na pierwszy rzut oka robią to samo. Diabeł również w tym przypadku tkwi w szczegółach.
Cejrowski chyba ogranicza się do Ameryki Południowej (nie spotkałem innych programów, ale może kręcił i gdzie indziej). Jego reportaże polegają na towarzyszeniu z kamerą w czasie zwykłego dnia z życia wioski czy plemienia. Pan Wojciech próbuje miejscowych potraw, maluje twarz w barwy wojenne, uczy się prac domowych i polowych (wyplatanie maty z liści bananowca, przygotowanie warzyw, polowanie) cały czas opowiadając „jakie to sprytne ludzie”. Tu właśnie pojawia się u widza (czyli u mnie) zniesmaczenie. Red. Cejrowski sprawia wrażenie nawróconego ksenofoba, który uczy się podziwiać i doceniać inne nacje, ale nie wyzbył się jeszcze z podświadomości myślenia o obcych jak o ludziach niższej kategorii. Zdaje się mówić: „Zobaczcie, oni tak żyją! Wyobraźcie sobie, że tak też można!”. Nasuwa się cytat z filmowego Kargula: „Dziki też człowiek!”. Zdaje się bardzo ekscytować pana Cejrowskiego jego przekonanie, że ludzie, u których gości, są bardzo niebezpieczni. Już kilka razy słyszałem, a oglądam głównie urywki, komentarz, że w każdej chwili tubylcy mogą rzucić się na ekipę filmującą, pozbawiając wszystkich białych życia i drogocennego sprzętu.
Drugi problem, jaki mam z odbiorem audycji Pana WC jest jego język i sposób narracji. Opowiadając mi o wiosce i jej mieszkańcach chce sprawiać wrażenie „równiachy”, kolegi z sąsiedztwa, dlatego z premedytacją używa języka potocznego, a nawet lekko wulgarnego (oczywiście nie mam na myśli brzydkich wyrazów, nic z tych rzeczy), by nie rzec - prostackiego. Dlatego też z radością witam końcowe napisy, tym bardziej, że wiem, co mnie czeka potem.
Po zwartym i pełnym napięcia bloku reklamowym rozpoczyna się uczta. W przenośni i dosłownie. Robert Makłowicz, niegdyś autor programu stricte kulinarnego, od jakiegoś czasu nieco zmienił profil swoich audycji i moim zdaniem było to posunięcie mądre i korzystne. Kucharz z niego bowiem żaden, co udowodnił walcząc z pyzami na warszawskim Bazarze Różyckiego. Teraz programy Pana Roberta są raczej wędrówkami smakosza, który od czasu do czasu spróbuje przyrządzić jakąś prostą potrawę z danego regionu. Poza kulinariami Makłowicz, podobnie jak Cejrowski, spotyka się ze zwykłymi mieszkańcami, opowiada o ich codziennym życiu, posypując całość szczyptą historii. Co mnie najbardziej zachwyca u Makłowicza, to to samo, co mnie zniesmacza u Cejrowskiego – język. Makłowicza często należy oglądać ze słownikiem na podorędziu (może to niektórych zrażać, bo używanie umysłu bywa męczące), ale słuchanie jego wywodów to również uczta, tym razem dla ducha. Do swoich rozmówców podchodzi z szacunkiem, ze swego rodzaju pokorą gościa i osoby niewtajemniczonej. Jest przy tym niesamowicie naturalny i taktowny, potrafi nawiązać przyjazny dialog nawet gdy istnieją poważne bariery językowe. Robert Makłowicz w każdym miejscu wygląda tak, jakby był jego częścią. Erudycja, kwiecisty styl i wysmakowany dobór treści składają się na kilkadziesiąt minut rozrywki na najwyższym poziomie.
Dwa programy o podobnej tematyce, nadawane w tym samym przedziale czasowym, cieszące się dużą oglądalnością. Z jednej strony Cejrowski, pstrokaty intruz włażący z butami (choć boso) w cudzą prywatność i przedstawiający bohaterów swych reportaży w sposób lekceważąco-pobłażliwy, opowiadający o wszystkim ze swadą rubasznego kolonizatora. Z drugiej Makłowicz, turysta na poziomie, ciekawy świata, uprzejmie proszący autochtonów o podzielenie się pięknem swego świata, wyrażający się kwieciście i górnolotnie, a przy tym konkretnie i celnie. Dwie audycje, dwie widownie. Ja już wybrałem.