Od 1989 roku w polskiej polityce istnieje podział na „prawdziwych patriotów", czyli tych, którzy „walczyli z komuną" i „płatnych pachołków Moskwy", którzy „służyli zbrodniczemu reżimowi". Ci pierwsi to działacze „Solidarności", ci drudzy - politycy lewicowi, głównie z SLD. Podział ten, od początku fałszywy, już dawno stracił resztki pozorów prawdziwości. Mimo to jest grupa polityków prawicy, którzy wycierają sobie usta zużytymi sloganami: „precz z komuną", „postkomuniści", „SLD-KGB" itp. Mówiąc o pozorach prawdziwości, mam na myśli fakt, że do niedawna ważną rolę na lewicy odgrywali ludzie, którzy byli aktywni politycznie przed rokiem 1989. Byli to jednak w większości działacze, którzy razem z opozycją solidarnościową rozmontowali PRL w sposób pokojowy, co jest faktycznym powodem do dumy, lecz obecnie nazwane „zgniłym porozumieniem".
Opozycja solidarnościowa, gdy poczuła władzę w ręku, sama stała się „betonem partyjnym" i w rzeczywistości przejęła metody obalonych poprzedników. Władze PRL były najczęściej konserwatywne, obyczajowo zacofane, niechętne zmianom i nieprzyjazne obywatelom. Te same cechy miały wszystkie dotychczasowe rządy prawicowe. Współczesna lewica wyrosła z postępowego skrzydła PZPR, które tworzyli ludzie mający świadomość, że zmiany są konieczne, świat idzie do przodu i nie da się z tym walczyć. Rządy lewicowe w III RP miały wolę reformowania lecz były niemrawe, bo brakowało im odwagi. Nieustannie przypinana łatka „postkomunistów" pragnących powrotu czasów demokracji ludowej tej odwagi nie dodawała.
Od zmiany systemu politycznego w Polsce minęło już ponad 20 lat. Lewicowcy z rodowodem PRL-owskim są już politycznymi emerytami. Dzisiejsi liderzy znaczących partii po lewej tronie sceny politycznej to ludzie młodzi, dla których PRL to gumy „Donald" i „Turbo", oranżada w plastikowych woreczkach, „Młody Technik", „Płomyczek" i szkolne akademie w Dniu Zwycięstwa i Dniu Wojska Polskiego. Nazywanie ich postkomunistami budzi uśmiech politowania nawet wśród rozsądnych wyborców prawicy.
I oto stała się rzecz niesłychana - młody lider lewicy uzyskał duże poparcie w zdominowanej przez prawicę Polsce. W drugiej turze takim poparciem elektoratu lewicowego nie pogardzi żaden z kandydatów, a obaj są konserwatywni i prawicowi. Cóż więc słyszymy? Oto dwaj wojujący solidarnościowcy, dekomunizatorzy i męczennicy za „wolną Polskę" włażą pod stół i odszczekują swoje wszystkie dotychczasowe obelgi, insynuacje i kalumnie, zastępując je słowami uznania, wyrazami przyjaźni i wezwaniami do pojednania. Lewica „stojąca tam, gdzie ZOMO" stała się z dnia na dzień partnerem do rozmowy, z którym czasem nawet warto się zgodzić!
Nie jestem oczywiście aż tak naiwny, by wierzyć w szczerość tych zapewnień. Jednak do tej pory nikt nie odważył się nawet nieszczerze mówić dobrze o lewicy. Mam nadzieję, że to doprowadzi (oczywiście nie od razu) do zmiany chorej sytuacji, gdzie dominują dwie prawice, na konstruktywną koegzystencję znaczącej lewicy i znaczącej prawicy. Na razie jest wybór między prawicowym Komorowskim i prawicowym Kaczyńskim. Oby po raz ostatni.
Opozycja solidarnościowa, gdy poczuła władzę w ręku, sama stała się „betonem partyjnym" i w rzeczywistości przejęła metody obalonych poprzedników. Władze PRL były najczęściej konserwatywne, obyczajowo zacofane, niechętne zmianom i nieprzyjazne obywatelom. Te same cechy miały wszystkie dotychczasowe rządy prawicowe. Współczesna lewica wyrosła z postępowego skrzydła PZPR, które tworzyli ludzie mający świadomość, że zmiany są konieczne, świat idzie do przodu i nie da się z tym walczyć. Rządy lewicowe w III RP miały wolę reformowania lecz były niemrawe, bo brakowało im odwagi. Nieustannie przypinana łatka „postkomunistów" pragnących powrotu czasów demokracji ludowej tej odwagi nie dodawała.
Od zmiany systemu politycznego w Polsce minęło już ponad 20 lat. Lewicowcy z rodowodem PRL-owskim są już politycznymi emerytami. Dzisiejsi liderzy znaczących partii po lewej tronie sceny politycznej to ludzie młodzi, dla których PRL to gumy „Donald" i „Turbo", oranżada w plastikowych woreczkach, „Młody Technik", „Płomyczek" i szkolne akademie w Dniu Zwycięstwa i Dniu Wojska Polskiego. Nazywanie ich postkomunistami budzi uśmiech politowania nawet wśród rozsądnych wyborców prawicy.
I oto stała się rzecz niesłychana - młody lider lewicy uzyskał duże poparcie w zdominowanej przez prawicę Polsce. W drugiej turze takim poparciem elektoratu lewicowego nie pogardzi żaden z kandydatów, a obaj są konserwatywni i prawicowi. Cóż więc słyszymy? Oto dwaj wojujący solidarnościowcy, dekomunizatorzy i męczennicy za „wolną Polskę" włażą pod stół i odszczekują swoje wszystkie dotychczasowe obelgi, insynuacje i kalumnie, zastępując je słowami uznania, wyrazami przyjaźni i wezwaniami do pojednania. Lewica „stojąca tam, gdzie ZOMO" stała się z dnia na dzień partnerem do rozmowy, z którym czasem nawet warto się zgodzić!
Nie jestem oczywiście aż tak naiwny, by wierzyć w szczerość tych zapewnień. Jednak do tej pory nikt nie odważył się nawet nieszczerze mówić dobrze o lewicy. Mam nadzieję, że to doprowadzi (oczywiście nie od razu) do zmiany chorej sytuacji, gdzie dominują dwie prawice, na konstruktywną koegzystencję znaczącej lewicy i znaczącej prawicy. Na razie jest wybór między prawicowym Komorowskim i prawicowym Kaczyńskim. Oby po raz ostatni.