Wyjazdy, wycieczki i podróże zagraniczne zawsze dobrze mi robiły. Niestety, powroty nieodmiennie wpędzają mnie w nastrój podły i ponury.
Oto stoję w kolejce i nikt się nie wepchnie przede mnie, a jeszcze przepuści bezinteresownie. Chcę przejść przez ulicę, a samochody zatrzymują się, gdy tylko zbliżę się do przejścia dla pieszych. Gdy jadąc samochodem chcę zmienić pas ruchu, nie muszę wpychać się nikomu pod zderzak, bo większość współużytkowników drogi życzliwie mnie wpuści. Oto sklep, do którego wchodzę witany uśmiechem z poczuciem, że sprzedawca czeka właśnie na mnie, w którym zostanę obsłużony sprawnie i nigdy nie zabraknie drobnych. W pubach, barach i restauracjach jestem obsługiwany z życzliwością, nie muszę czekać na łaskę kelnera/barmana, a piwo jest zawsze nalewane do pełna. Chodzę czystymi ulicami; gdy się zgubię, każdy wskaże mi kierunek, a spytany o drogę policjant zamiast powiedzieć: „a co to ja jestem, informacja turystyczna?", życzliwie udzieli odpowiedzi. Wieczorem lub w nocy nie czuję zaniepokojenia każącego mi rozglądać się trwożliwie, a spotkany późną porą przechodzień powie „dobrej nocy", nie żądając w zamian portfela ani telefonu. Nawet gdy jest jakiś problem (nie mam odpowiedniego dokumentu, albo karta płatnicza nie chce działać), nikt nie spojrzy na mnie jak na krętacza albo ignoranta, tylko spokojnie postara się wyjaśnić sytuację i pomóc w rozwiązaniu problemu.
Wracałem już w towarzystwie rodaków. Zachowywali się głośno, lekceważyli polecenia stewardessy i opowiadali nieprzyzwoite kawały teatralnym szeptem. Po wylądowaniu na Okęciu najpierw zostałem obrzucony podejrzliwym i mało życzliwym spojrzeniem przez Panią Celniczkę, później sprzed nosa uciekł mi autobus. W oczekiwaniu na następny miałem niewątpliwą przyjemność słuchać ryków dwóch dżentelmenów, którzy w ten sposób porozumiewali się. W autobusie czułem się jak drewno wiezione do tartaku - rzucało mną po całym wnętrzu. Na przejściu dla pieszych stałem z 5 minut, zanim udało mi się przejść. Następnego dnia w sklepie z ciężkim westchnieniem rzucono mi resztę na ladę, później jeden kierowca zajechał mi drogę, a drugi trąbił, gdy próbowałem wjechać na jego pas ruchu. Całości dopełnili smętni, patrzący spode łba obywatele zdążający rankiem do pracy i starsza pani rzucająca torbę na wolne miejsce w autobusie, żebym przypadkiem na nim nie usiadł (zajmowała miejsce koleżance). Wtedy właśnie pomyślałem: „Nareszcie, k%*&a, w domu!".
Oto stoję w kolejce i nikt się nie wepchnie przede mnie, a jeszcze przepuści bezinteresownie. Chcę przejść przez ulicę, a samochody zatrzymują się, gdy tylko zbliżę się do przejścia dla pieszych. Gdy jadąc samochodem chcę zmienić pas ruchu, nie muszę wpychać się nikomu pod zderzak, bo większość współużytkowników drogi życzliwie mnie wpuści. Oto sklep, do którego wchodzę witany uśmiechem z poczuciem, że sprzedawca czeka właśnie na mnie, w którym zostanę obsłużony sprawnie i nigdy nie zabraknie drobnych. W pubach, barach i restauracjach jestem obsługiwany z życzliwością, nie muszę czekać na łaskę kelnera/barmana, a piwo jest zawsze nalewane do pełna. Chodzę czystymi ulicami; gdy się zgubię, każdy wskaże mi kierunek, a spytany o drogę policjant zamiast powiedzieć: „a co to ja jestem, informacja turystyczna?", życzliwie udzieli odpowiedzi. Wieczorem lub w nocy nie czuję zaniepokojenia każącego mi rozglądać się trwożliwie, a spotkany późną porą przechodzień powie „dobrej nocy", nie żądając w zamian portfela ani telefonu. Nawet gdy jest jakiś problem (nie mam odpowiedniego dokumentu, albo karta płatnicza nie chce działać), nikt nie spojrzy na mnie jak na krętacza albo ignoranta, tylko spokojnie postara się wyjaśnić sytuację i pomóc w rozwiązaniu problemu.
Wracałem już w towarzystwie rodaków. Zachowywali się głośno, lekceważyli polecenia stewardessy i opowiadali nieprzyzwoite kawały teatralnym szeptem. Po wylądowaniu na Okęciu najpierw zostałem obrzucony podejrzliwym i mało życzliwym spojrzeniem przez Panią Celniczkę, później sprzed nosa uciekł mi autobus. W oczekiwaniu na następny miałem niewątpliwą przyjemność słuchać ryków dwóch dżentelmenów, którzy w ten sposób porozumiewali się. W autobusie czułem się jak drewno wiezione do tartaku - rzucało mną po całym wnętrzu. Na przejściu dla pieszych stałem z 5 minut, zanim udało mi się przejść. Następnego dnia w sklepie z ciężkim westchnieniem rzucono mi resztę na ladę, później jeden kierowca zajechał mi drogę, a drugi trąbił, gdy próbowałem wjechać na jego pas ruchu. Całości dopełnili smętni, patrzący spode łba obywatele zdążający rankiem do pracy i starsza pani rzucająca torbę na wolne miejsce w autobusie, żebym przypadkiem na nim nie usiadł (zajmowała miejsce koleżance). Wtedy właśnie pomyślałem: „Nareszcie, k%*&a, w domu!".