Premiera tego filmu przeszłaby mimo moich zmysłów, gdyby nie większe niż zwykle zainteresowanie mediów, również tych, w których takie filmy zwykle nie goszczą. Pisali, że wspaniały, że nowa epoka w twórczości, że nowatorstwo, że Cameron czekał latami na realizację, aż możliwości techniczne dojrzeją do jego idei... Oprócz tych pozytywnie nastawionych głosów do obejrzenia Avataru przekonał mnie fakt, że jeszcze nigdy nie widziałem filmu w technice 3D.
Owszem, było w latach 80. w Warszawie kino „OKA", w którym wyświetlano filmy trójwymiarowe. Byłem wtedy na seansie przyrodniczym. Zapamiętałem z niego głównie magiczne okulary, przez które ujrzałem płynącego prosto na mnie rekina, a także motylki latające przed moim nosem, które chciałem za wszelką cenę złapać. Wtedy projekcja 3D zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Pomyślałem, że teraz, po z górą dwudziestu latach, technika poszła ostro do przodu, więc powstał w mej głowie szalony pomysł - pójdę obejrzeć Avatar.
Najpierw może o wrażeniach z kina. Okulary uwierały mnie w skronie, powodując ból głowy, przez co musiałem zdejmować je co jakiś czas na parę minut, by odpocząć. Nie mam pretensji - organizatorzy nie przewidzieli widzów o kwadratowych łbach wielkości sporego wiadra. Trójwymiarowość nie różniła się specjalnie od tej, którą zapamiętałem z „OKI". Jak na dwadzieścia parę lat eksperymentów i rozwoju animacji i efektów specjalnych - mizeria. Jednak dzisiejsza animacja jest prawomyślna, tamta była radziecka, śmierdząca octem. Nie chcę przez to powiedzieć, że mi się nie podobało. Podobało, a jakże, bardzo przyjemnie poddać się złudzeniu, że uczestniczę w akcji, że jestem w centrum wydarzeń. Dźwięk typu „surround" dopełnia całości.
Film zaczął się po amerykańsku, rozwinął po amerykańsku i tak też się zakończył. Skojarzeń miałem bez liku, czyli mówiąc trywialnie - od pyty. Chyba właśnie o to chodziło twórcom: znajdź dwieście filmów, utworów literackich i motywów kulturowych, którymi inspirowaliśmy się pisząc scenariusz. Jest tu Custer's Last Stand, Pocahontas, Biblia, wojna w Wietnamie, Czas apokalipsy, Tańczący z wilkami, a nawet Titatnic. Oryginalne są niebieskie stworki (choć wszyscy pamiętamy Smerfy), które żyją na odległej planecie i są atakowane przez armię Stanów Zjednoczonych, z powodu cennych surowców, występujących na ich ziemi. Jest były komandos z doborowej jednostki marines, jest tępy i brutalny pułkownik, który wierzy tylko w siłowe rozwiązania, spotykamy również trochę szorstką panią profesor, która jednakże jest Marią Curie-Skłodowską i Matką Teresą z Kalkuty w jednej osobie. Komandos zostaje wysłany by inwigilować wrogie plemię, lecz poznaje piękną niebieską dziewczynę i przechodzi na stronę wroga. Pułkownik odkrywa prawdę i robi rozpierduchę, przez co komandos traci zaufanie tubylców. By je odzyskać, sprawia sobie wielkiego czerwonego ptaka i rozprawia się z pułkownikiem. Pułkownik osiąga chwilową przewagę, ale komandos gromadzi wokół siebie garstkę rebeliantów, którzy ostatecznie odnoszą zwycięstwo. Amerykanie wracają do siebie, ale komandos zostaje. Żeni się z dziewczyną, zostaje wodzem plemienia, żyje długo i szczęśliwie.
Komandos inwigilował tubylców za pomocą wyhodowanego klona, zwanego „awatarem". Awatarem kieruje się na zasadzie sterowania postacią w grze komputerowej, z tym, że nie używa się klawiatury ani joysticka, ale fal mózgowych, zamykając człowieka w czymś w rodzaju trumny. Na koniec okazuje się, że tubylcy mają większą moc i potrafią przenieść duszę komandosa do ciała awatara, dzięki swojej bogini, z którą komunikują się za pomocą światłowodów, czy jakoś tak...
Jestem niewątpliwie niedoukiem w dziedzinie produkcji hollywoodzkich. Może jest jakiś głębszy sens w robieniu filmów różniących się tylko efektami specjalnymi, bo nawet aktorami nie zawsze. Kim są ci ludzie, którzy powodują, że kolejny film o miłości z wybuchami, walkami i brakiem golizny zarabia miliony, a czasem i miliardy dolarów? Jak wygląda ich mentalność, skoro ekscytują się filmami, których fabuła obraża inteligencję średnio oczytanego dwunastolatka? Czy istnieje jeszcze ktoś taki, jak oczytany dwunastolatek?
Jako hollywoodzki ignorant i popkulturowy matoł mogę tylko powiedzieć: film był fajny, podobały mi się stworki, sceny podniebnych manewrów na pterodaktylach i trójwymiarowość. Z fabuły zapamiętałem niewiele, zrozumiałem jeszcze mniej. Wybierzcie się, drodzy czytelnicy i osądźcie sami, czy warto. Może uda się Wam zrozumieć więcej...
PS Być może ten film jest ważny dla Amerykanów, którym przypomina o zagładzie Indian i militarnej agresji (Irak Afganistan, Wietnam itp.), jaka cechuje wszechmocną Armię Czerwoną, pardon, Armię Stanów Zjednoczonych. „ New Yorker" twierdzi, że może fabuła jest płytka i banalna, ale za to Cameron stworzył oryginalny świat, którego najmocniejszym punktem jest wspomniany już wielki czerwony ptak. Ja, skromny niedouk, uważam, że oryginalności w tym filmie jest tyle, co w ubraniach firmy „ADIBAS" lub „MIKE". Jednak efekty specjalne - majstersztyk.
Na koniec drobny pomysł dla twórców hollywoodzkich: przestańcie zawracać sobie głowę fabułą. Jest tyle innych sposobów na prezentację efektów specjalnych (na przykład wizualizacja monumentalnych dzieł symfonicznych Wagnera), że nie ma sensu psuć pięknej i oryginalnej twórczości speców od animacji i efektów specjalnych jakąś płytką, przerabianą po raz setny, łzawą historyjką.
Owszem, było w latach 80. w Warszawie kino „OKA", w którym wyświetlano filmy trójwymiarowe. Byłem wtedy na seansie przyrodniczym. Zapamiętałem z niego głównie magiczne okulary, przez które ujrzałem płynącego prosto na mnie rekina, a także motylki latające przed moim nosem, które chciałem za wszelką cenę złapać. Wtedy projekcja 3D zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Pomyślałem, że teraz, po z górą dwudziestu latach, technika poszła ostro do przodu, więc powstał w mej głowie szalony pomysł - pójdę obejrzeć Avatar.
Najpierw może o wrażeniach z kina. Okulary uwierały mnie w skronie, powodując ból głowy, przez co musiałem zdejmować je co jakiś czas na parę minut, by odpocząć. Nie mam pretensji - organizatorzy nie przewidzieli widzów o kwadratowych łbach wielkości sporego wiadra. Trójwymiarowość nie różniła się specjalnie od tej, którą zapamiętałem z „OKI". Jak na dwadzieścia parę lat eksperymentów i rozwoju animacji i efektów specjalnych - mizeria. Jednak dzisiejsza animacja jest prawomyślna, tamta była radziecka, śmierdząca octem. Nie chcę przez to powiedzieć, że mi się nie podobało. Podobało, a jakże, bardzo przyjemnie poddać się złudzeniu, że uczestniczę w akcji, że jestem w centrum wydarzeń. Dźwięk typu „surround" dopełnia całości.
Film zaczął się po amerykańsku, rozwinął po amerykańsku i tak też się zakończył. Skojarzeń miałem bez liku, czyli mówiąc trywialnie - od pyty. Chyba właśnie o to chodziło twórcom: znajdź dwieście filmów, utworów literackich i motywów kulturowych, którymi inspirowaliśmy się pisząc scenariusz. Jest tu Custer's Last Stand, Pocahontas, Biblia, wojna w Wietnamie, Czas apokalipsy, Tańczący z wilkami, a nawet Titatnic. Oryginalne są niebieskie stworki (choć wszyscy pamiętamy Smerfy), które żyją na odległej planecie i są atakowane przez armię Stanów Zjednoczonych, z powodu cennych surowców, występujących na ich ziemi. Jest były komandos z doborowej jednostki marines, jest tępy i brutalny pułkownik, który wierzy tylko w siłowe rozwiązania, spotykamy również trochę szorstką panią profesor, która jednakże jest Marią Curie-Skłodowską i Matką Teresą z Kalkuty w jednej osobie. Komandos zostaje wysłany by inwigilować wrogie plemię, lecz poznaje piękną niebieską dziewczynę i przechodzi na stronę wroga. Pułkownik odkrywa prawdę i robi rozpierduchę, przez co komandos traci zaufanie tubylców. By je odzyskać, sprawia sobie wielkiego czerwonego ptaka i rozprawia się z pułkownikiem. Pułkownik osiąga chwilową przewagę, ale komandos gromadzi wokół siebie garstkę rebeliantów, którzy ostatecznie odnoszą zwycięstwo. Amerykanie wracają do siebie, ale komandos zostaje. Żeni się z dziewczyną, zostaje wodzem plemienia, żyje długo i szczęśliwie.
Komandos inwigilował tubylców za pomocą wyhodowanego klona, zwanego „awatarem". Awatarem kieruje się na zasadzie sterowania postacią w grze komputerowej, z tym, że nie używa się klawiatury ani joysticka, ale fal mózgowych, zamykając człowieka w czymś w rodzaju trumny. Na koniec okazuje się, że tubylcy mają większą moc i potrafią przenieść duszę komandosa do ciała awatara, dzięki swojej bogini, z którą komunikują się za pomocą światłowodów, czy jakoś tak...
Jestem niewątpliwie niedoukiem w dziedzinie produkcji hollywoodzkich. Może jest jakiś głębszy sens w robieniu filmów różniących się tylko efektami specjalnymi, bo nawet aktorami nie zawsze. Kim są ci ludzie, którzy powodują, że kolejny film o miłości z wybuchami, walkami i brakiem golizny zarabia miliony, a czasem i miliardy dolarów? Jak wygląda ich mentalność, skoro ekscytują się filmami, których fabuła obraża inteligencję średnio oczytanego dwunastolatka? Czy istnieje jeszcze ktoś taki, jak oczytany dwunastolatek?
Jako hollywoodzki ignorant i popkulturowy matoł mogę tylko powiedzieć: film był fajny, podobały mi się stworki, sceny podniebnych manewrów na pterodaktylach i trójwymiarowość. Z fabuły zapamiętałem niewiele, zrozumiałem jeszcze mniej. Wybierzcie się, drodzy czytelnicy i osądźcie sami, czy warto. Może uda się Wam zrozumieć więcej...
PS Być może ten film jest ważny dla Amerykanów, którym przypomina o zagładzie Indian i militarnej agresji (Irak Afganistan, Wietnam itp.), jaka cechuje wszechmocną Armię Czerwoną, pardon, Armię Stanów Zjednoczonych. „ New Yorker" twierdzi, że może fabuła jest płytka i banalna, ale za to Cameron stworzył oryginalny świat, którego najmocniejszym punktem jest wspomniany już wielki czerwony ptak. Ja, skromny niedouk, uważam, że oryginalności w tym filmie jest tyle, co w ubraniach firmy „ADIBAS" lub „MIKE". Jednak efekty specjalne - majstersztyk.
Na koniec drobny pomysł dla twórców hollywoodzkich: przestańcie zawracać sobie głowę fabułą. Jest tyle innych sposobów na prezentację efektów specjalnych (na przykład wizualizacja monumentalnych dzieł symfonicznych Wagnera), że nie ma sensu psuć pięknej i oryginalnej twórczości speców od animacji i efektów specjalnych jakąś płytką, przerabianą po raz setny, łzawą historyjką.