Kiedyś nie było problemu. Człowiek ważniejszy, wyżej postawiony miał zawsze pierwszeństwo na drodze. Gdy jechała karoca Jaśnie Pana Hrabiego, to wszelka drobna szlachta (o chłopach nie wspominając) musiała ustąpić z drogi, a kto by nie chciał, mógł liczyć na stratowanie, lub w najlepszym wypadku wybatożenie.
No tak, ale to było wtedy, gdy pojazdy rzadko przekraczały prędkość 30 km/h. Pierwsze automobile także jeździły wolno, psuły się często i trąbiły głośno. Niestety (albo na szczęście, niepotrzebne skreślić) motoryzacja zaczęła się prężnie rozwijać. Ktoś wpadł na pomysł opracowania i wprowadzenia przepisów drogowych, do których każdy, bez względu na zasobność portfela i pozycję społeczną, musiał się stosować. Opracowano parę tuzinów różnokolorowych tablic, na co ruchliwszych skrzyżowaniach zamontowano migające i zmieniające się różnokolorowe światła - i wtedy dopiero zaczęła się „jazda".
Przepisy drogowe działają do pewnego stopnia zagęszczenia ruchu drogowego. Po przekroczeniu tej płynnej granicy przestają pomagać znaki i sygnalizacja świetlna. Wtedy z pomocą musi przyjść zdrowy rozsądek kierowców. Gdy na przykład drogą z pierwszeństwem przejazdu sunie powoli sznur samochodów, a drugi sznur czeka na wjazd z drogi podporządkowanej, to nie ma innego wyjścia, jak współpracować i ustąpić pierwszeństwa wbrew znakom, albo zatrzymać się przed zielonym światłem, skoro nie ma miejsca za skrzyżowaniem, i tak dalej i tak dalej i tak dalej... Ale nudziarz ze mnie! Co za truizmy tu wypisuję! Czy na pewno?
Wielu kierowców na naszych drogach, to ludzie o krwi błękitnej, potomkowie hrabiów, książąt i innych magnatów. Za sprawą tej arystokracji wracamy do czasów opisanych na początku tego wpisu. Taki hrabia w najnowszym modelu luksusowej karocy zdaje się myśleć: „Skoro mam wypasioną furę, to powinienem być poważany. Nie muszę przecież czekać w kolejce do wjazdu na skrzyżowanie, nie zamierzam wpuszczać pospólstwa z podporządkowanej, bo jakiś kretyn wymyślił sposób jazdy „na zamek błyskawiczny". Błyskawiczne, to ja się muszę dostać do roboty a inni niech... (tu następuje imperatyw, kategoryczny i wielce dosadny)".
Jeżdżąc swym nie najdroższym i nie najnowszym wozem, obserwując z podziwem jaśniepanów, z hałasem zajeżdżających mi drogę, wpadłem na pomysł. Otóż niech pierwszeństwo ma zawsze samochód droższy. Zyskają na tym koncerny samochodowe (łatwiej przetrwają kryzys, a dzięki nim skorzysta także reszta społeczeństwa), zyskają porządni obywatele, którzy nie dziadują, sprowadzając ledwo jeżdżące gruchoty zza granicy, czym szkodzą gospodarce i zanieczyszczają środowisko. Pozostali, którzy w piętnastoletnim „cienkasie" chcą być równi porządnym kierowcom i wpychać się przed nich z tak głupiego powodu, jak zielone światło, poznają nareszcie swoje miejsce i przestaną lamentować o braku kultury jazdy w Polsce!
No tak, ale to było wtedy, gdy pojazdy rzadko przekraczały prędkość 30 km/h. Pierwsze automobile także jeździły wolno, psuły się często i trąbiły głośno. Niestety (albo na szczęście, niepotrzebne skreślić) motoryzacja zaczęła się prężnie rozwijać. Ktoś wpadł na pomysł opracowania i wprowadzenia przepisów drogowych, do których każdy, bez względu na zasobność portfela i pozycję społeczną, musiał się stosować. Opracowano parę tuzinów różnokolorowych tablic, na co ruchliwszych skrzyżowaniach zamontowano migające i zmieniające się różnokolorowe światła - i wtedy dopiero zaczęła się „jazda".
Przepisy drogowe działają do pewnego stopnia zagęszczenia ruchu drogowego. Po przekroczeniu tej płynnej granicy przestają pomagać znaki i sygnalizacja świetlna. Wtedy z pomocą musi przyjść zdrowy rozsądek kierowców. Gdy na przykład drogą z pierwszeństwem przejazdu sunie powoli sznur samochodów, a drugi sznur czeka na wjazd z drogi podporządkowanej, to nie ma innego wyjścia, jak współpracować i ustąpić pierwszeństwa wbrew znakom, albo zatrzymać się przed zielonym światłem, skoro nie ma miejsca za skrzyżowaniem, i tak dalej i tak dalej i tak dalej... Ale nudziarz ze mnie! Co za truizmy tu wypisuję! Czy na pewno?
Wielu kierowców na naszych drogach, to ludzie o krwi błękitnej, potomkowie hrabiów, książąt i innych magnatów. Za sprawą tej arystokracji wracamy do czasów opisanych na początku tego wpisu. Taki hrabia w najnowszym modelu luksusowej karocy zdaje się myśleć: „Skoro mam wypasioną furę, to powinienem być poważany. Nie muszę przecież czekać w kolejce do wjazdu na skrzyżowanie, nie zamierzam wpuszczać pospólstwa z podporządkowanej, bo jakiś kretyn wymyślił sposób jazdy „na zamek błyskawiczny". Błyskawiczne, to ja się muszę dostać do roboty a inni niech... (tu następuje imperatyw, kategoryczny i wielce dosadny)".
Jeżdżąc swym nie najdroższym i nie najnowszym wozem, obserwując z podziwem jaśniepanów, z hałasem zajeżdżających mi drogę, wpadłem na pomysł. Otóż niech pierwszeństwo ma zawsze samochód droższy. Zyskają na tym koncerny samochodowe (łatwiej przetrwają kryzys, a dzięki nim skorzysta także reszta społeczeństwa), zyskają porządni obywatele, którzy nie dziadują, sprowadzając ledwo jeżdżące gruchoty zza granicy, czym szkodzą gospodarce i zanieczyszczają środowisko. Pozostali, którzy w piętnastoletnim „cienkasie" chcą być równi porządnym kierowcom i wpychać się przed nich z tak głupiego powodu, jak zielone światło, poznają nareszcie swoje miejsce i przestaną lamentować o braku kultury jazdy w Polsce!